Mój zwierzak JEST chory!


Autor: cowgabinecie
03 kwietnia 2014, 15:54

Czasem w naszej pracy zdarza się tak, że załamujemy ręce nad tragicznym stanem utrzymania naszego pacjenta. W duchu wyklinamy jego właścicieli im samym z grzecznym uśmiechem delikatnie sugerując, że należy coś poprawić. Co jednak w przypadku zbytniej dbałości o pupilka? Oj wtedy mamy baaardzo ciężki orzech do zgryzienia. Ja spotkałam się już z 3 takimi przypadkami z czego dwa to jeden i ten sam pacjent.... a raczej właściciele, którym potrzebny jest lekarz, taki od głowy.

Historia nr 1:

Niesamowicie nudny wtorkowy dzień, nic się nie dzieje. Kompletnie nic. Nagle, 15 minut przed końcem pracy zjawia się pani z kotem. W oczach pani przerażenie. Kot raczej ma wyrąbane. Zapraszam więc do gabinetu i pytam w czym mogę pomóc- wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mimo najszczerszych chęci, nie będę w stanie pomóc w niczym- pani łamiącym się głosem mówi "mój kot NIC nie je. Od kilku dni, no kompletnie nic nie rusza. Ja jej podstawiam pod nos a ona nic. Strasznie zmarniała". Ok, bierzemy się do roboty, w międzyczasie przychodzi mąż właścicielki, który cichutko mówi, że według niego kot jest zdrowy, ale żona się uparła. Nie zraża mnie to, wszak pacjent czeka. Po wywiadzie i niesamowicie dokładnych oględzinach, podczas których właścicielka dowiedziała się, że ta plamka na brzuchu to nie uraz a jedynie koci pępek ("to koty mają pępek?!"- dla mnie +100 do zajebistości, właśnie kogoś uświadomiłam i błysnęłam oceanem fachowej wiedzy), stwierdziłam, że jedyne co kotu dolega to bardzo delikatne zapalenie dziąseł. No ale jest. Może dlatego nie chce jeść. Zważyłam, kot ważył 3,8kg. Dałam leki i kazałam pojawić się za 2 dni na kontrolę. Podczas kontroli właścicielka była zadowolona, bo kot zaczął jeść i jest weselszy. Ucieszyłam się więc, że pomogłam. I wtedy padło pytanie, czy kot ma zdrowe serce... osłuchowo- ma (EKG jeszcze nie posiadam więc więcej nie jestem w stanie powiedzieć).... "aha... a czy z wątrobą wszystko u niego w porządku?". Po kilku takich pytaniach postanowiłam zrobić badania krwi. Pani oczywiście niezadowolona, że kotu trzeba ogolić łapkę, ale uznała, że to dla wyższego dobra. Ja uznałam, że badania kompletnie zdrowego, młodego kota są bez sensu, ale.... klient nasz pan prawda? Wyniki wyszły wręcz idealne, ale pani nadal była niespokojna. Zatem kot dostał "coś na wzmocnienie" ;) i został odesłany celem kontynuacji leczenia.
Tydzień później przychodzi pani przerażona jeszcze bardziej niż pierwotnie i od progu woła "niechże ją pani ratuje, bo marnieje w oczach!". Wywiad- kot NIC nie je. Znowu. Siada przy misce, miauczy, a kiedy dostanie jedzenie odchodzi. Uśmiechnęłam sie lekko, gdyż sama od lat 11 jestem posiadaczką kota, który wydziera się w niebogłosy przy misce a jak coś się z niej znajdzie- odchodzi z obrzydzeniem. Taki już jest. Grzecznie starałam się wytłumaczyć pani, że takie zachowanie niekoniecznie świadczy o chorobie. Pani zażądała powtórnych badań krwi. Zanim do tego przystąpiłam (szczerze mówiąc szkoda mi było znowu stresować kota bez sensu), postawiłam kota na wadze... 4 kg... Hmm.... 20 dag przytył przez tydzień, jak na kota który przez tenże tydzień nie jadł nic- całkiem przyzwoicie. Niepocieszona tym faktem właścicielka usiłowała mnie przekonać, iż kot dąży do samozgładzenia przez postępującą anoreksję. Brzydko mówiąc pozbyłam się problemu odsyłając do innej lecznicy na "pełne badania obrazowe". Kilka dni później dowiedziałam się, że pani z tamtej lecznicy właśnie została odesłana do mnie... po wszystkich badaniach począwszy od moczu, poprzez zeskrobiny ze skóry, krew po badania obrazowe. Tomografu niestety nie posiadają.

Historia nr 2:

Środek tygodnia, późny wieczór, okolice godziny 22. Telefon. Drżący męski głos mówi, że ma szczeniaczka, który "od kilku godzin non stop wymiotuje, czy jest się czym martwić?". Myślę sobie- szkoda maluszka, więc umówiłam się z panem w gabinecie. Przychodzą 2 osoby i pies- 2 miesięczny owczarek niemiecki, na rękach "bo jest taki maleńki". Jako, że podstawą każdej dobrej diagnozy jest wnikliwy wywiad- pytam. I po pierwszym pytaniu zwątpiłam. Pies koło godziny 16 zjadł coś z kosza na śmieci "o 17 zwymiotował 3 pestki z wiśni, jedną pestkę ze śliwki i jedną czarną kuleczkę ale nie wiem co to było, a potem spał". Od tego incydentu wymioty się nie powtórzyły. Pytam więc, co ich zaniepokoiło na tyle, żeby przyjść do weterynarza (dając im do zrozumienia, że niemal nocne wizyty w gabinecie powinny dotyczyć raczej nagłych przypadków)... właściwie to nic konkretnego, ale uznali, że pies jest chory więc chcieli leczyć. Cóż mogłam zrobić? W związku z tym, że nie wiadomo czym były te czarne kuleczki, zrobiłam badania krwi- oczywiście nic nie wyszło. Dałam cudowny lek, po którym na pewno przejdzie i odesłałam do domu. W międzyczasie pan, wyedukowany przez wujcia Google zadał mi pytanie czy te wymioty mogą być objawem niedrożności, bo zastanawiają się nad zrobieniem RTG. Powiedziałam, że nie sądzę... litości, pies wyrzygał raz pestki, które wyjadł z kosza..... Dzień później dostaję telefon od lek. wet. z lecznicy która posiada RTG "pani doktor, mam tu pani pacjenta, ponoć pani wysłała do nas....ale ja nie wiem po co. Właściciele się upierają na RTG a ja nie widzę sensu żeby je robić". No ładnie i jeszcze muszę świecić oczami przed starszym fachem kolegą. Wytłumaczyłam sytuację. Określił właścicieli jako "typ podróżnika"- na podstawie ilości pieczątek w jego książeczce zdrowia uważam, że to świetne określenie. Przez jakiś czas pies przychodził jeszcze do mnie, na kontrole... codziennie. No przecież nie wygonię jeśli przychodzą...

Historia nr 3:

Sobota, piękny wiosenny dzień. Krótki dzień pracy napawający optymizmem. Około południa telefon:

- pani doktor ja od tego pieska co kiedyś byliśmy w nocy, on znowu jest chory, myślimy, że ma nosówkę
- proszę pana, piesek był szczepiony na nosówkę, nie sądzę by to było to, ale jeśli coś się dzieje to zapraszam oczywiście do gabinetu

- a niieeee dziewczyna była z nim u jakiegoś weterynarza, bo on, wie pani, bardzo ciężko oddychał, piana z pyska mu leciała, miał czerwone spojówki, z nosa mu leciało i miał drgawki. No i dziewczyna poszła z nim do weterynarza i on powiedział, że to nie nosówka, dał jakieś leki, ale dziewczynie się nie spodobało, że powiedział, że 38,5 stopnia u psa to dobra temperatura, ona mu nie wierzy.

- Czego więc pan oczekuje ode mnie, skoro pies był już u lekarza?

- ja chciałem zapytać, czy pani myśli, że to może być nosówka

Chwilę potłumaczyłam, że nie i dlaczego, aczkolwiek objawy wydały mi się trochę kosmiczne, ale poprzednim razem przecież pies non stop wymiotował, więc uznałam, że prawdą jest połowa z tego. Powiedziałam również, że skoro był u lekarza to na pewno został odpowiednio zbadany i zdiagnozowany więc nie widzę powodu do niepokoju. A jednak się myliłam.
O 23 telefon. Pan chce się spotkać w gabinecie ponieważ "jest coraz gorzej, pies się nie rusza, zero jakichkolwiek odruchów". O cholera...poważna sprawa. Nie wnikałam, dlaczego nie idzie do lekarza, który zaczął jakieś tam leczenie, może nie może tamten go przyjąć. Ale psa trzeba ratować. Za 15 min, gdy czekałam w gabinecie, przyszedł pan... z jak najbardziej zdrowym psem, który moim zdaniem wszelkich odruchów miał aż nadto. Pan nieco zażenowany sytuacją wyjaśnił, iż pies jest oczkiem w głowie jego dziewczyny i ona bardzo panikuje jak coś się z nim dzieje, pytam więc co się działo- "miał objawy nerwowe. Bo długo spał, dziewczyna go chciała obudzić i jak zapaliła lampkę to mu się przez chwilę źrenice zwężały i rozszerzały"... W duchu uznałam, że pan powinien zmienić dziewczynę. No ale cóż.... ponownie wykonałam badania zdrowego psa, od podania leków wymigałam się tym, że przecież coś dzisiaj dostał od innego lekarza i nie mogę przesadzać, zasugerowałam, by leczenie (czy cokolwiek to było) kontynuować u lekarza, który je zaczął, mieć więcej zaufania do lekarza, mniej do dziewczyny i nie budzić szczeniaka, bo skoro śpi, to znaczy, że tego snu potrzebuje.


Pewnie nie mam na co narzekać prawda? W końcu na takich ludziach można nieźle zarobić, gdyby się chciało. Ale powiem szczerze, że mnie to nie kręci. A wręcz niesamowicie irytuje wymyślanie chorób zwierzętom. Przez takie zachowanie, ludzie sprawiają, że w momencie, kiedy naprawdę się coś poważnego dzieje- lekarz im nie dowierza. Bo jak wierzyć komuś, kto panikuje bez powodu i szuka choroby w zupełnie zdrowym psie/ kocie? A poza tym, przekonanie takiego delikwenta, że jego zwierzak nie potrzebuje pomocy jest nie lada wyczynem.

No ale... klient nasz pan.... jak mówi, że zwierzę jest chore, to JEST CHORE.

 

Pozdrawiam, Stokrota

14 kwietnia 2014
Ależ ja się nie stresuję i naprawdę wykorzystuję okazję, aczkolwiek taki klient to też bardzo ciężki orzech do zgryzienia. Często jest bardziej dociekliwy niż ten, którego zwierzak naprawdę cierpi. Więc trzeba uważać na to co się robi i mówi :)
Greg Pelka
12 kwietnia 2014
Bez przesady. Wszyscy tak narzekają na sytuację ekonomiczną w weterynarii, a taki klient to łatwy zarobek ;) Nie ma się co stresować, tylko wykorzystać dar od losu ;)

Dodaj komentarz